Kolejny dzień, kolejne nadzieje na dobry trening, a że pogoda zapowiadała się dobra to entuzjastycznie ruszyliśmy początkowo krętym asfaltem pod górę.
Już po kilku kilometrach zrobiliśmy pierwszy „przepak” na schowanie do plecaków bluz, gdyż wyraźnie przesadziliśmy z ubiorem.
Plan był taki, żeby wbiec w piękną ścieżkę z małą tendencją rosnącą, żeby jak najpóźniej dotrzeć do śniegu…
ścieżka okazała się naprawdę przyjemna… kamienie, kwiaty, widoki i…
zardzewiały samochód ;D
jak on tam wjechał?!
Ostatecznie oczywiście dotarliśmy do śniegu, a następnie do jeziora, które widzieliśmy dwa dni wcześniej, tym razem w słońcu mogliśmy się na chwilę zatrzymać, żeby na nie spojrzeć, zlokalizować się i zrobić zdjęcie.
Następnie mieliśmy do wyboru dwie drogi, żeby dotrzeć do hotelu, w sumie wybór nie miał większego znaczenia
To musiało się skończyć przecieraniem szlaku w śniegu… ale oznaczenia szlaku były wyjątkowo wyraźne (jak na włoskie) więc bez większego problemu dotarliśmy na górę,
gdzie znajdowała się stacja nadawcza, więc generalnie na widoki nie mogliśmy liczyć, ale humory
dopisywały z samego powodu zdobycia szczytu…
Delikatny posiłek i następnie w dół prosto do Sanktuarium, które widzieliśmy z dołu (z miasteczka w którym nocowaliśmy) wieczorami ładnie oświetlone
Bartek spotkał tam przyjaciela…
ale ostatecznie udał się z nami, jeszcze bardziej krętym asfaltem w dół, do hotelu, a później w poszukiwaniu kolacji;)